Kolejne wegańskie miejsce na mapie Warszawy. I fajnie, podoba mi się to.
Urocze, skandynawskie wnętrze ulokowane na malowniczej Saskiej Kępie. Czego chcieć więcej?
Chyba tylko dobrego jedzenia. I o ile wszystko z karty co wziął sobie Jakub było wyśmienite o tyle każdy z moich wyborów fatalny.
#OTOCZENIE: z Mokotowa czy Centrum trzeba się trochę przejechać i to jest minus, ale obecność Parku Skaryszewskiego rekompensuje długi dojazd. Można pospacerować po obfitym posiłku i spotkać Grochowskiego Ninję. My spotkaliśmy.
#WNĘTRZE: Typowo skandynawskie, jasne, rozświetlone. Urządzone prosto i funkcjonalnie. Idealne na romantyczną kolację we dwoje. Dużo białego drewna, prostych, jasnych krzeseł.
#OBSŁUGA: Nie miałam zastrzeżeń, choć kelner polecił średnie wino. Wydaje mi się, że wybór po prostu był słaby.
#JEDZENIE: Zamówiliśmy zupę tajską i zupę dnia, którą był krem z warzyw z dodatkiem banana. Tajska okazała się być całkiem spoko, nie urywała dupy jak zupy w „Pod Norenami”, ale smakowała poprawnie. Za to mój krem mdły i nudny, bez polotu. Na drugie Jakub wziął komosę ryżową z warzywami a ja jęczmień z pieczonym bakłażanem i pietruszką. Komosa świetnie przyrządzona, podana z desce z pieczonymi warzywami, w zasadzie nie dało się nic w tym daniu zepsuć. U mnie zaś na starcie duży fuck’up jeśli chodzi o wygląd dania, wydrążony bakłażan w formie burej brei był fatalny i nie przyprawiony, a pod nim rukola ze szpinakiem i oliwą- no dramat. Poddałam się po kilku kęsach i z wytęsknieniem oczekiwałam deseru, tu miało wjechać brownie z batata i ciasto dnia. Brownie całkiem spoko, za to ilość jak w kuchni fusion. Ciasto dnia było suche i smakowało jak niedorobiony biszkopt.
#CENY: W sumie zapłaciliśmy ponad stówę, czyli klasycznie. Zupa około 20 zł, drugie pomiędzy 23- 30 zł i ciasto około 15 zł. Przystępnie.
Przystępnie cenowo, ale bez szału jeśli chodzi o jedzenie. Może jeszcze kiedyś się skuszę żeby wyrobić sobie zdanie ostatecznie, ale nieprędko, w ogóle mnie nie ciągnie. Czy polecam? Niekoniecznie.