Otwieram oko, rozglądam się po sypialni, łapię kontakt z rzeczywistością i już wiem, że to jest ten dzień.
Na szafce w sypialni pozostawione naczynia nazbierane przez trzy dni, na podłodze ciuchy, pidżamy, skarpetki i dwa laptopy, kable, wszędzie kable i papiery. Stos poduszek, wymięta pościel, niedbale rzucona narzuta, w której wyleguje się pies.
W łazience nie lepiej- w wannie brudne kimona po ostatnim jiu jitsu. Kosmetyki przy umywalce w ilości jakby mieszkał z nami pułk wojska. Z kosza na bieliznę wysypuje sie brudne pranie. Marmurowy blat obsypany cieniami do powiek i pudrem, wszędzie białe odciski po elektrycznych szczoteczkach do zębów sztuk trzy, zużyte płatki kosmetyczne, a pomiędzy tym pierdolnikiem pomadki w kolorze czerwonym, we wszystkich odcieniach świata, jakby wszystkie cyrkowe clowny malowały się przed występem właśnie w mojej łazience. Oczywiście śmietnik pełny z górką, jakżeby inaczej.
W garderobie sterty upranych rzeczy nie powieszonych na wieszakach, nieposegregowanych w separatorach. Na podłodze torby z ręcznikami po siłowni i macie, ze sprzętem do ćwiczeń i ciuchami. Wszędzie owijki, rękawice, spodenki, skakanki, ochraniacze na piszczele, buty do biegania, bidony i shakery. Rozłożona mata do jogi. Jeszcze tylko nasrać i rowerem pojeździć.
W kuchni- szkoda gadać. Naczynia nie wkładane do zmywarki przynajmniej przez dwa dni, brudny zlew, shakery w ilości zatrważającej. Na blatach rozsypane białko i suplementy, stos dokumentów na stole, na krzesłach porozwieszane ciuchy. Wszędzie poduszki, obłędna ilość poduszek na podłodze.
Tak to zdecydowanie ten dzień.
Łapię się w popłochu za głowę i zaczynam histerycznie wyszarpywać odkurzacz ze schowka, drugą ręką nalewając płyn do mycia podłóg do wiadra i siłując się z mopem, który zaklinowany za nic nie chce wyjść. Kurwa mać! Mam pół godziny!
Latam po domu jak po amfetaminie, w pośpiechu upychając ciuchy po szufladach, ścieląc łóżko i zbierając rzeczy z podłogi. W międzyczasie wstawiam pranie, zmywarkę, potykam się o Orzecha, wyrzucam śmiecie. Spryskuję wszystko wściekle płynem do czyszczenia. Odkurzam jak oszalała aż mi łeb odskakuje, drugą ręką wrzucajac brudne naczynia do zlewu. Wycieram pot z czoła i szoruje prysznic i łazienkowy blat sycząc pod nosem: „ja pierdole, kurwa, nie zdążę” i roniąc trzy łzy bezsilności.
Nagle słyszę dzwięk domofonu, biegnę do niego ciągnąc za sobą odkurzacz i odbieram spłoszona, nogą wpychając urządzenie do schowka. Proszę recepcjonistę, żeby wpuścił gościa, odkładam słuchawkę i rzucam się w bieg po domu zacierając ślady mojego błyskawicznego sprzątania.
Staję na środku, oddycham z trudem z czoła ścieka pot. No nie jest najgorzej. Bywało gorzej.
Jezus maria, czy tylko ja sprzatam przed przyjściem sprzataczki?!