Co roku powtarzam sobie, że w następnym się to zmieni.
Co roku obiecuję sobie, że już za rok nie będę tak głupia.
Umówmy się, nawet milioner nie lubi kiedy ktoś go doi, a ja mam na to wyjątkową alergię. A jednak co roku daje się doić sieciówkom i wciąż kupuję ciuchy w normalnych cenach, po czym przychodzi czas sezonowych wyprzedaży i krew mnie zalewa, bo mogę kupić za 30 zł coś, co jeszcze dwa tygodnie wcześniej kosztowało 299 zł. Święty mógłby się wkurwić, a ja do świętych nie należę. No i nie lubię się wkurwiać bez powodu.
9 lat pracy w sprzedaży, a jednak wciąż kupuję jak typowy konsument, pod wpływem impulsu. Z tego się już chyba nie da wyleczyć, ale pewne ramy głupkowatym zachowaniom może się uda narzucić, więc od następnego roku spróbuję.
Najgorsze jest to, że ciuchy w sieciówkach służą mi tylko do latania po domu, czy do wyjścia z psem. Zakup ich jest totalnie zbędny. Garderoba pęka w szwach, a i tak nie mogę się powstrzymać. No bo kto by się powstrzymał przechodząc obok sklepu żeby nie wejść i nie kupić nowego dresiwa czy t-shirtu z głupkowatym napisem? No kto? Niech pierwszy rzuci kamieniem.
Do pracy zakładam nieco droższe rzeczy niż Zara czy H&M, a jednak w tych cholernych siecówkach zostawiam najwięcej kasy na zbędne pierdolety.
Tak więc od 2016 roku zaczynam kupować tylko i wyłącznie na totalnych sezonowych wyprzach. Tak mi dopomóż BUK. Postanowiłam więc zrobić sobie kalendarz wszystkich WYPRZ jakie się pojawią i moja stopa nie postanie w galeriach handlowych dopóki czas wyprzedaży nie nadejdzie. Nie twierdzę oczywiście, że nie będę kupować nowych szmat w All Saints’ie czy od wschodzących projektantów, ale sieciówkom mówię od teraz stanowcze niet w czasie powyprzedażowym.
Tak więc najlepiej po kolei:
#lipiec/sierpień– wyprzedaż kolekcji letniej. Ja już dorosłam i mam raczej ukształtowany gust wiec dokładnie wiem co będę nosić za rok. Kolejne pary rurek, białe t-shirty, czy nowe stroje kąpielowe zawsze zostaną chętnie przyjęte w mojej garderobie i w spokoju poczekają na kolejny sezon.
#styczeń/luty– wyprzedaż poświąteczna, totalny wyprzedażowy szał i dużo różnego towaru, który pozostał po świętach bożego przyrodzenia, więc jest w czym wybierać. Warto przytulić elegancki płaszczyk do pracy, nową torebkę, czy zimowe buty. Prosta granatowa lub czarna kurtka też się przyda o ile będę zmuszona spędzić jeszcze jakąkolwiek zimę w Polsce (raczej nie planuję, ale może być różnie).
Są jeszcze mini wyprzedaże pomiędzy tymi dużymi, ale nie chcę sobie nimi zawracać dupska, bo obniżka na poziomie 15% mało mnie interesuje.
Plus oczywiście nieśmiertelny „black friday”– pierwotnie w stanach, na dzień dzisiejszy już właściwie wszędzie, nawet w naszym polskim zaścianku. Och jak mi przykro, że nasze rodzime sieci handlowe muszą konkurować z zagranicznymi- not! Już dziś odkładam mamonę na listopadowy szał zakupów czarnopiątkowych, tuż po święcie dziękczynienia. All Saints’ie czekaj na mnie!
Opłacalność wyprzedaży przestaje dziwić, kiedy wie się, że duże marki odzieżowe wyceniając kolekcję, która wchodzi do sklepu naliczają kilkukrotne marże, tak aby na promocji móc jeszcze zarobić. Ceny przedmiotów w końcowych fazach wyprzedaży ilustrują mniej więcej rzeczywistą cenę w jakich powinny być sprzedane.
Tak więc kto pierwszy ten lepszy !