Lubie stałe punkty w moim życiu, małe tradycje, powtarzalne wydarzenia. To wszystko tworzy mi mapę działania, pozwala planować dni. Taką mała tradycją stał się dla mnie niedzielny targ śniadaniowy.
Lubimy z Jakubem co niedzielę, jak stare dobre małżeństwo, za rękę przydreptać na targowisko. Wziąć kocyk za darmoszkę. Przejść się po placyku, zobaczyć kto wystawia jedzenie. A finalnie i tak opieprzyć hummus i śródziemnomorskie smakołyki zakupiony u pulchnej ekspedientki. Za każdym razem kończymy z dwiema odmianami hummusu, suszonymi pomidorami i mnóstwem dziwacznie przyprawionych oliwek. A do tego pita z gęstego i ciężkiego ciasta, prawdziwego, a nie dmuchanego gówna o wadze piórkowej, które kupuje się w sklepie.
A na deser wegańskie lodziki od starszej babeczki. W ostatnią niedzielę smak miętowych powalił na kolana.
Ma to swój urok, to leżenie na trawie, powolna konsumpcja, obserwowanie ludzi, wszędobylskie pieseły i te małe wrzeszczące skurwysyny, jak im tam? Aha, dzieci. Dopóki nie próbują zabierać mi lodów jakoś mogę je znieść. Słoneczko opalające nogi, wylegiwanie się pośród drzew w okularach przeciwsłonecznych szorcikach i bez butów.
Fajne to wszystko, będę tęsknić jak lato się skończy.
By the way, zawsze trafi się jakiś zakompleksiony pierdolec, któremu i taka inicjatywa przeszkadza:
Targi śniadaniowe czy targowisko próżności?
Ktoś tu musi zmienić pracę i wziąć kredyt. Nie wszystko jest dla wszystkich, socjalizm to utopia. Jedni stołują się w Macu i to dla nich szczyt luksusu, a inni na targu śniadaniowym. I niech tak zostanie.